MTB Trophy 2014 czyli veni, vidi, vici by GTA
Źródło: Agnieszka Sobczak, Jakub Szporek, Artur Mazur, Jecek Gil
27 Jun 2014 22:05
tagi:
MTB Trophy, Istebna,
RSS Wyślij e-mail Drukuj
"Bo jak nie my to kto?" - słowa tej, ostatnio dość popularnej, piosenki nasz team wziął sobie do serca i postanowił pojawić się w mocnej obsadzie na najcięższej polskiej etapówce - MTB Trophy. Pogoda w tym roku była łaskawa, ale walka z kilometrami i kolejnymi metrami przewyższeń mocno dawała się we znaki. Wróciliśmy z tarczą i poniżej opisujemy cztery dni emocjonujących zmagań. Głos oddajemy Jackowi, który dzielnie walczył na dystansie classic oraz teamowi mieszanemu, czyli Agnieszce, Jakubowi i Arturowi, którzy na dystansie mega zajęli pierwsze miejsce.

Stage I - Artur - niedzielna wycieczka

Gwóźdź programu, czyli najważniejsza dla mnie impreza w tym sezonie. Wszystkie myśli, treningi, przygotowania zmierzały właśnie do tego momentu. Stoję na starcie i w głowie mam tysiąc myśli. To dzieje się już teraz, na to się przygotowywałem i temu chcę dać radę. Mam za sobą ten specyficzny okres długotrwałej kontuzji i obecny sezon jest nie tylko wyzwaniem fizycznym, ale także psychicznym. Obawy mieszają się z nadziejami i oczekiwaniami. Tym razem na Trophy wybrałem ten nowy, krótszy dystans MEGA – myślę, że jak na razie będzie to dla mnie „akurat”.
Ważnym aspektem jest także sprzęt. Bywa to główny aspekt wieloetapowych wyścigów. Gdy nie mamy ze sobą zawodowej ekipy serwisantów, to zadbanie o sprzęt nabiera jeszcze większego znaczenia, o wiele większego niż dla profesjonalnych kolarzy, którzy nie muszą się aż tak stresować awariami jak amatorzy. Amator ma przed sobą taką samą trasę, takie same wyzwania, ale musi bardziej dbać o swój, często jedyny, rower.
Nie zapoznałem się zbyt szczegółowo z mapami ani z profilami wysokościowymi. Przecież nie ma to znaczenia, i tak wystartuję i chcę przejechać to, co organizator zaprojektował na tegoroczną edycję. Jedynie trochę bardziej przyglądam się prognozom pogody, ale to także tylko w aspekcie planowania ubioru, bo bez względu na prognozy zamierzam wystartować.

opis


Etap I na dystansach MEGA i GIGA jest identyczny. Dopiero w następnych dniach trasy będą się różnić. Dzisiaj pojedziemy po szlakach, które doskonale znam z niedzielnych wycieczek. Taka okoliczność działa uspokajająco, bo to przecież będzie trochę jak „u siebie”.
Pierwsze odliczanie i wyruszamy. Rozpoczynam spokojnie, bardzo spokojnie, przesadnie spokojnie. Początkowy asfalt w tłumie startujących i usilne powtarzanie sobie aby jechać spokojnie, że to jeszcze cztery dni, że to jeszcze wiele okazji do ścigania. Chyba się udało. Rzeczywiście, pierwsze 20 minut to właściwie wycieczka. Oczywiście zdarzają się ściganci, którzy przemknęli obok wszystkich z prędkością strusia pędziwiatra, ale to tylko pojedyncze przypadki. Większość jedzie spokojnie. Wyprzedzanie zaczyna się gdy wjeżdżamy w pierwszy terenowy podjazd. Łatwa technicznie trasa prowadząca na Stożek pozwala dosyć swobodnie zmieniać miejsce w stawce, ale jednocześnie jest już na tyle wymagająca, że peleton zaczyna się układać. Na Stożku pierwsze wypłaszczenie i na zjazd już wjeżdżamy jeden za drugim. Po chwili wpadamy w wymagający wąski, stromy zjazd i pojawiają się pierwsi zawodnicy z kłopotami. Pokrzykiwania i dobre rady trochę pomagają. Korek się nie zrobił. Większość daje radę i w miarę płynnie odjeżdżam z tego miejsca. Teraz już jest swoboda w układzie stawki. Teraz zaczynam jechać „swoje”. W tym miejscu spotykam zawodnika, który już prowadzi rower. Tylne koło bez opony, felga pęknięta, brakujące szprychy… no właśnie… sprzęt! Minęło 40 minut od startu i taka awaria, to oznacza koniec całej imprezy. Oczywiście można dotrzeć do miasteczka, naprawić koło, wystartować w kolejnych etapach, ale to już brak klasyfikacji generalnej, czyli brak oficjalnego ukończenia imprezy i… brak koszulki FINISHERA! W głowie zapala się lampka – zrób, co tylko się da, aby w miarę świadomie ograniczać możliwe uszkodzenia sprzętu. Może niewielki mamy na to wpływ, ale jednak można w niektórych sytuacjach trochę bardziej uważać. Staram się. Ukończenie kilkuetapowego wyścigu to nie tylko zasługa „fizyczności”, to przecież całość zdolności, które składają się na dotarcie do mety każdego dnia. Wydolność to tylko jeden z potrzebnych elementów.


opis


Szlak pomiędzy Stożkiem i Soszowem, a potem Czantorią to popularne spacerowe ścieżki turystyczne. Z jednej strony trzeba uważać na pieszych na szlaku ale z drugiej strony większość turystów staje się automatycznie kibicami, a to zawsze pomaga. Każde miłe słowo i dopingujące oklaski pomagają depnąć w pedały z większą siłą. Mijam schronisko na Czantorii i zdaję sobie sprawę, że zbliżamy się do zjazdu do Ustronia. Koncentracja się wzmaga, bo tu trzeba uważać na szybkich szutrach. Pojawiają się wąskie asfalty. Prędkość rośnie jeszcze bardziej. Potem dohamowanie, ostry zakręt w lewo i już wpadam na pierwszy bufet. Tym razem to aż trzydziesty kilometr – daleko. Tym bardziej całkiem słusznie korzystam z pełnego zaopatrzenia na bufecie i ruszam dalej. Ponownie na rozruch asfalty, i rozpoczyna się podjazd na Beskidek i Orłową. Te odcinki stają się chyba jakimś kultowym punktem w tej okolicy. Nie umiem już zliczyć ilości razy gdy tu podjeżdżałem. Mam już ułożony plan co podjechać, a co odpuścić. Kręcę się pod górę i znając dokładnie prawie każdy metr pocieszam się, że wiem w którym miejscu „mogę zejść”. Możliwe, że ta myśl pomaga mi osiągnąć kolejne metry tych katorżniczych podjazdów. I gdy już jestem w największych trudnościach, gdy wiem, że teraz będę usprawiedliwiony jeśli pokonam te kilka metrów „z buta” to na przekór wszystkiemu nie schodzę z roweru i wjeżdżam wszystko. Nie wiem jak to zrobiłem. Udało się i bardzo się z tego cieszę. Ot, jedna z wielu
małych „potyczek” z górami, taki epizod w tej kilkudniowej etapówce. Kolejnym z nich jest także jeden z najstromszych podjazdów dzisiejszego dnia. Płyty ułożone na podjeździe na Kozince mnie jednak pokonały. Zmęczenie, nachylenie i sam nie wiem co jeszcze zmusza do spaceru. Nie mam szans aby to podjechać dzisiaj i chyba kiedykolwiek. Niewielkim pocieszeniem jest to, że wszyscy obok mnie także „dają z buta”.
Jednak przychodzi taki moment po podejściu, że w końcu wsiadam znowu na rower. I tu mała niespodzianka. Jestem w okolicy szczytu Kubalonki. Poznaję, że to przecież fragmenty zimowych tras biegowych. Tu czasami biegamy na nartach. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej ale i tak już wiem jak ułoży się trasa. Na rowerze jest tu znacznie łatwiej. Szybko pokonuję ten odcinak i teraz znana Przełęcz Szarcula, asfaltowe skrzyżowane i szalony zjazd po szutrach i płytach do Andziałówki. Tu już pierwsze domy i świadomość zbliżającej się mety. Niemal słyszę już głos spikera. Nie chcę zaliczyć „gleby” na ostatnich kilometrach, jadę więc spokojnie. Ruszam mocniej dopiero przed ostatnim mostkiem po bardzo przyjemnej sekcji XC. Dwa zakręty po 90 stopni i meta. Nie ma tu miejsca na mocny finisz, ale też jakoś specjalnie mi go nie brakuje. Pierwszy etap ukończony.
Wynik. Udało mi się dzisiaj wskoczyć na 3 miejsce w kategorii wiekowej M4 na dystansie MEGA. Wchodzę na podium na pierwszym etapie MTB Trophy – jestem zaskoczony, cieszę się.


opis


Stage II - Agnieszka - bo to już same PŁASKIE ASFALTY BĘDĄ ...

O rany. Jest 6:15, dzwoni budzik, a ja muszę wstać, żeby zjeść śniadanie przynajmniej dwie godziny przed startem, który dziś o 8:30. Za oknem jakoś niewyraźnie, ale coś tam przeziera spomiędzy chmur - jest nadzieja na lepsze (i tak się skończy-pogodą kolarsko idealną). W gomolowym domku spotykamy się w kuchni, gdzie chłopaki ładują owsiankę (i daktyle, i morele, i rodzynki, i miód, i banany) do misek na sałatkę dla trzyosobowej rodziny. Trochę dłubią w tych talerzach, miny niewyraźne. Widać, że woleliby 3 razy wjechać na Ochodzitą, niż znowu jeść to rozmiękłe paskudztwo. Ja nie narzekam.
Zimno. Dylemat - jak się ubrać? Wczoraj było aż za ciepło, dzisiaj dużo chłodniej. Potówka plus rękawki, a i tak odczuwam spory dyskomfort w czasie zjazdu do startu.

opis


Dzisiaj nie ustawiamy się w sektorach, dzisiaj jest 16km startu honorowego, czyli jedziemy do Czech za autem organizatora w tempie spacerowym. Ekhm… Dla kogo spacerowe, dla tego spacerowe, ja, żeby utrzymać koło innym, musiałabym się nieźle nasapać. Jest asfalt, wszyscy cisną, ja sobie nienerwowo jadę swoje i tylko oglądam się, czy nie jadę przypadkiem już ostatnia. Niby cały czas widzę Artura 30m przed sobą, ale cała reszta miga mi jak w kalejdoskopie. Po prawie 40 min dojeżdżam do miejsca gdzie pełno kolarzy stoi, stoją jakieś Gomole, atmosfera pikniku, chcę też stanąć, bo nie wiem co jest grane, ale mi tu nagle Wydruś nad uchem zaczyna wrzeszczeć „napier… Aga!!!” nieco zdezorientowana ruszam dalej, kątem oka widzę że stojące Gomole to niestartujące Gomole, stojących reszta stoi i się przebiera. Zgodnie z „sugestią” kolegi z teamu czym prędzej wjeżdżam w las.
I zaczyna się mozolne dłubanie, podjazd, zjazd. Nikogo znajomego na trasie. Wreszcie niedługi trawiasty podjazd, widzę dojeżdżającego do szczytu Sufę, myślę sobie, no pierwszy jest. Dojeżdżam i ja na koniec wzniesienia, Sufy już nie widać, zaczyna się szybki zjazd, teren, potem asfalt i nagle wraz z grupą około piętnastu innych osób dojeżdżam do miejsca gdzie znowu się stoi. A nawet się zawraca. Bo to zła droga jest. Słyszę za plecami „oh, no…”. Jeszcze chwila nadziei, że może jednak tam jest jakaś strzałka za zakrętem. Ale strzałki nie ma, trzeba zrobić w tył zwrot i zacząć się mozolnie wspinać po stromym asfalcie. Całość trwa jakieś 15min i jesteśmy znowu na trasie oznakowanej. Jedziemy dalej, wkrótce pojawia się pierwszy bufet. Tam słyszę jakąś dziewczynę (później kojarzę, że to moja bezpośrednia rywalka), która mówi, że kończy jazdę, bo jej się sztyca złamała. Dziewczyna kończy ten etap DNF , a ja jestem o krok bliżej generalki.

opis


Tymczasem jadę dalej. Cala trasa jakaś taka mało zapadająca mi w pamięć, mało technicznych zjazdów, ale jedzie się dobrze. 15km rozjazd mega/classic i w duchu gratuluję sobie decyzji o wyborze krótszego dystansu. Łącznik mega szybki, przyjemny i prościutki jak maratony Czesława Langa. Wypatruję żółtych sufowych butów, doganiam je i ich właściciela na drugim bufecie. Tu znowu Gomole pomagają, ale jest nieco nerwowo, mówią wszyscy na raz, nie dają się zbliżyć do bufetu wciskając banany do kieszonek, oblewając izotonikiem, wyrywając bidon do napełnienia, dopingując do dalszej jazdy. Ruszamy, Sufa proponuje, żebym siadła mu na koło „bo to już same PŁASKIE ASFALTY BĘDĄ” (10km do końca…). Kochany Sufa. Nie wie jeszcze z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Ja trochę jestem świadoma, bo mi dzień wcześniej Artur końcówkę trasy nieco opisał. Faktycznie: potem robi się bardziej terenowo i pod górę, wymagający podjazd, gdzie doganiam jedyną dziewczynę, która jechała przede mną, fajnie, jest mobilizacja do ciśnięcia, potem podjazd po płytach co mi prawie łzy z oczy wyciska. Nagle znajoma z maratonów końcówka trasy (łąka! ble…), zbliżamy się do stadionu, kombinowany singielek w lasku, płasko, dużo korzeni, męczące, bo to już słychać muzykę z mety a prędkość… szkoda gadać, brak płynności jazdy, ech.. niech się to skończy już, i jeszcze pewnie te korzenie na koniec, które trzeba będzie, o wstydzie, zejść. Ale na dojeździe do korzeni jest taśma, jedziemy inaczej. Nagle krótkie fajne xc w lesie i ostatnia ścianka. Stoi Dorota z aparatem, a tu mi się zaczyna wypinać przede mną kolarz z BDC. Pytam, czy tu się da zjechać, bo pamiętam ten stok z dołu jako niezłą ściankę, a BDC zasłania widok. Dorota odpowiada że tak, wymijam więc kolarza, stok okazuje się bardzo przyjemy i koniec końców na metę wjeżdżam tym razem od drugiej strony.
Nie bardzo to mega wyszło, bo licznik pokazał 71km (2tys. m przewyższenia), przejazd honorowy też mnie nie zachwycił. Ale teraz na mecie to ja już tylko myślę o tej fantastycznej kanapce z białej bułki i czystej niesłodkiej wodzie…

opis


Stage III - Jacek – pik……..pik……..pik……..

Nazwałbym ten dzień etapem sennym. Ale to dotyczy tylko mych subiektywnych odczuć.
W nocy spałem źle. Rano wstałem jakiś osowiały, niewyspany, mgła przed oczami. Czułem już, że to raczej nie będzie mój dzień. Może to po trudach 90 km z etapu drugiego, a może miałem jakieś sny, których już nie pamiętam.
Na starcie tętno 70-80. Przydałby się rower poziomy – pewnie bym się jeszcze zdrzemnął :)
Pod Ochodzitą na podjeździe słyszę Jacka Badurę – „co tak wolno?” - „Ja tak zawsze zaczynam” – skłamałem. Na zjeździe do Zwardonia – Szymek Sikora – „co tak wolno?” - „Nie będę tego komentować” – tyle dyplomatycznie udało mi się wymyślić. Nie da się ukryć – brakowało mi motywacji. Czułem, że za mój dzisiejszy słabszy wynik, będzie odpowiadać tylko głowa. Niestromy podjazd szutrową stokówką w stronę Rycerki – tętno w dolnej części strefy tlenowej. Myślę sobie – „hej pikawa – wstawaj!” A tu nic – pik……..pik……..pik……..

opis


Przed drugim bufetem na asfalcie – już ciekawiej. Jest kolega Wydruś na szosie. Można chwilę pogadać w tej turystycznej wycieczce. Coś z boku dobiega do moich uszu o naszym teamie wysoko w generalce, że niby takimi metodami to fee, jakiś aparat zrobił „pstryk” i zawodnik z konkurencyjnego teamu przystąpił do rękoczynów oraz gróźb i bluzgów, a Artura próbował nawet zrzucić z roweru! Normalnie emocje jak na wyścigu proturowym! Chyba zacznę częściej się tak obijać i jeździć w 2 pięćdziesiątce open, bo w tej stawce dzieje się wiele ciekawych rzeczy ;)) Pure MTB hy hy…
Na szczęście zatrzymałem się na bufecie pozwalając nerwowemu intruzowi się oddalić, sam wreszcie pożyczyłem od Wyry inbusa i podniosłem sobie siodło (od startu przez zbyt niską pozycję miałem potworne bóle w plerach na długich podjazdach).

opis


Dalszy ciąg wyścigu to piękna wspinaczka pod Rycerzową. Najpierw stroma droga leśna, potem techniczny singiel po korzeniach. Przy tym widoki najpiękniejsze w całym Trophy – widać na południu Małą Fatrę, na północnym wschodzie – Lipowską i Pilsko. Być może gdzieś przez przełęcz mignęła Babia. Mnóstwo zieleni i mało domostw. Ciemne strome północne zbocza i kipiące zielenią hale oświetlone południowym słońcem. Dziko – czyli to co lubię najbardziej. W moim dzisiejszym tempie jest wreszcie sposobność na dostrzeganie takich zjawisk.
Po raz trzeci słyszę – „Gilu nie obijaj się”. No dobra, tego było już za wiele. Trudny techniczny zjazd zaschniętymi koleinami z błota i kamieniami pokonuję już w wyścigowym tempie. Za chwilę na podjeździe Garmin pokazuje pierwszy raz tego dnia tętno w strefie tempa. Miron na fullu śmiga koło mnie w kamienistym rowie, w którym kolczaste roślinki robią nam krwawe tatuaże na rękach i nogach. 2 bufet – grapefruit – i podjazd. No - czuję, że moc powraca. Szkoda, że dopiero po 3 godzinach „ścigu”. Pokonuję kilka nietrudnych i niezbyt długich trawiastych zmarszczek do Lalik i na koniec jak wisienka na torcie wspaniały podjazd niczym na Mount Ventoux – asfalt pod Koczy Zamek. Meta na podjeździe! Dla mnie mogłoby tak być zawsze.
Skończyłem w czasie niewiele ponad 4 godz., czyli mogę powiedzieć , że mój wyścig trwał dziś godzinę :) W doborowym towarzystwie Mirona i Cesarza zjeżdżamy z Ochodzitej do Istebnej na mycie i papu.
PS.
Warto jednak było odpocząć na przedostatnim etapie, żeby odczuć dzień później uroki superkompensacji po 3 etapach Trophy - czyli w nogach dynamit, a w żyłach nitroglicerynę.

opis


Stage IV - Jakub - ostatnie odliczanie.

No to mamy już prawie koniec, jeszcze tylko jeden, ostatni etap i można odłożyć poranna owsiankę do szafki, spróbować innych owoców niż banany…
No ale żeby tak było, to podjedźmy jeszcze te parę podjazdów, zjedźmy te wszystkie wytrząsające zjazdy i łubudu do mety. Łatwo się mówi, kiedy człowiek jest wypoczęty, ale po 3 dniach walki z trasą, zmęczeniem i niejednokrotnie ze sprzętem sytuacje diametralnie się zmienia
Mając kilkunastu minutową przewagę nad rywalem pojechałem spokojnie, bez szarpania czy nadmiernej spiny, robiłem swoje niczym Rafael Nadal na korcie ziemnym :D
Ostatni etap obszedł się bez większych ekscesów, kraks czy poważnych awarii. Pogoda dopisała - taka nowość na Trophy. Trasa miejscami trudna, ale nie mogło być za łatwo, bo to przecież MTB.
Po przejechaniu mety czwartego, ostatniego etapu chyba każdy poczuł spełnienie, ulgę, radość, zadowolenie i wszystko inne, co pozytywne. Wszystko to mieszało się zarazem z lekkim żalem i smutkiem, że to już koniec.

opis


Atmosfera, ludzie, organizacja - to wszystko na wysokim poziomie sprawiło, że człowiek nie może się doczekać kolejnej edycji, już niebawem, bo już za rok :D
Gratuluje tym co ukończyli, a nielicznym, którzy z różnych powodów musieli zrezygnować życzę sukcesu w kolejnej edycji i niejednej jeszcze koszulki FINISHERA.

opis


Komentarze:
Tego artykułu jeszcze nikt nie skomentował.
Bądź pierwszy!
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby skomentować ten artykuł.
Jeżeli nie posiadasz konta, zarejestruj się i w pełni korzystaj z usług serwisu.
Grupa Kolarska
Gomola Trans Airco
Get the Flash Player to see this rotator.
Wirtualne360
Gomola Trans Airco
Panorama 360, Gomola Trans Airco  - Team MTB

Najpopularniejsze artykuły
Subskrypcja
Promuj serwis LoveBikes.pl
RSS Wyślij e-mail Facebook Śledzik Gadu-Gadu Twitter Blip Buzz Wykop



Polecamy
Wejdź i zobacz!
Wspieramy:
MTB Marathon MTB Trophy MTB Challenge
© 2012-2016 Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie zawartości serwisu zabronione.
All right’s reserved.